wtorek, 8 kwietnia 2014

Z twarzą Marilyn Munro



„To, co napisane, nigdy nie dorówna wyobrażonemu”, powiedziała kiedyś Alice Munro. Zazdroszczę Munro wyobrażeń, bo to, co napisane, jest naprawdę dobre.



W październiku ubiegłego roku dowiedzieliśmy się, że laureatką Nobla 2013 w dziedzinie literatury została Alice Munro, znana kanadyjska autorka, mistrzyni krótkiej formy. Tak jak to u nas bywa, dopiero ta nagroda sprawiła, że Kanadyjka trafiła do masowej świadomości, a jej książki obległy zarówno księgarnie, jak i produkty księgarniopodobne. Fakt, że jej książki ukazywały się w Polsce już przed otrzymaniem nagrody Szwedzkiej Akademii, z drugiej strony jej pierwsza książka na naszym rynku, „Uciekinierka”, ukazała się nakładem wydawnictwa Dwie Siostry dopiero w 2009 roku, w którym Munro została uhonorowana innym prestiżowym wyróżnieniem – międzynarodową nagrodą Bookera. Ale nie czas to ani nie miejsce utyskiwać na fakt, że w naszym kraju nie wydaje się i nie promuje literatury ważnej na świecie i że z roku na rok lista najważniejszych książek New York Times’a jest dla nas coraz bardziej egzotyczna (o tym pisano w poprzedniej Polityce). Fakt faktem, ja sama do tej pory również nie sięgnęłam po żadną pozycję autorki, nazywanej niekiedy „kanadyjskim Czechowem”. Wobec obecnego wspomnianego urodzaju jej tytułów, ciężko było się zdecydować, od czego z twórczości tej autorki zacząć, a próby ewentualnego wsparcia się nieocenionym Internetem w poszukiwaniach Idealnej Pozycji były skutecznie tłumione przez wyrzuty sumienia w postaci nieprzeczytanych książek piętrzących się na półkach. Zdecydował więc przypadek, będący połączeniem spontanicznej wizyty w sieciówkowej księgarni i obniżki ceny na tytuł „Miłość dobrej kobiety”.
„Miłość dobrej kobiety” to tom składający się z ośmiu opowiadań, w których na pierwszym planie znajdują się – co dla Munro typowe - kobiety, ich uczucia, nadzieje i lęki wciśnięte w ramy kanadyjskiej prowincji lat 50. i 60. Próbując żyć zgodnie ze swoimi wyobrażeniami i marzeniami, natrafiają na przeszkody, ściany z utartych schematów, konformizmu, swoich ograniczeń. Mają na ogół dwadzieścia parę lat, nawet kiedy akcja toczy się wokół ludzi starszych, jak w przypadku opowiadania „Dżakarta”, i tak uparcie powracają we wspomnieniach do młodości. Postaci tworzone przez Munro miotają się między konwenansem, a ich własnymi pragnieniami; pomiędzy młodzieńczym buntem a instynktami i obawą przed oceną innych. Bohaterkami targa wewnętrzny konflikt pomiędzy sprzeciwem młodej kobiety, która nie chce być wciśnięta w ciasną szufladkę żony i matki, a jej potrzebą akceptacji ze strony społeczeństwa. Taką kobietą jest na przykład młoda mężatka, która decyduje się porzucić świat książek i własnych nieudanych prób literackich na rzecz posady w bibliotece, która to praca, jak mówi, daje jej prostą i pierwotną przyjemność bycia „postrzeganą przez nich jako osoba, która wie, co jest czym, która ma w sobie wyraźnie określoną funkcję”. Bohaterki Munro nie chcą być określane jednoznacznie, jako matki, żony, córki czy kochanki, ale – paradoksalnie – myślą w ten sposób o innych kobietach. Porównują się nieustannie ze swoimi matkami, babkami, ciotkami, patrząc na nie z wyższością, wkładając całą swoją energię w to, żeby żyć inaczej, żeby w ostatecznym rozrachunku ponieść sromotną klęskę. Autorka mistrzowsko ukazuje powtarzalność ludzkich losów; to, jak młodzieńcze ideały i namiętności stają się z czasem kolejnymi banałami: polepszaniem swojego statusu, wypaleniem, rozstaniem, walką o opiekę nad dziećmi, śmiercią. Oszczędny w emocjach, rzeczowy styl Kanadyjki dodaje wymowności opisywanym przez nią wydarzeniom. Jak w opowiadaniu „Cortes Island”, kiedy to strofowana ze względu na nieporadność w wykonywaniu domowych obowiązków młoda mężatka odpowiada krytykantce, kobiecie w średnim wieku, że jej mężowi to nie przeszkadza, a starsza wersja jej postaci dopowiada swoisty gorzki epilog: „Nie zdawałam sobie sprawy, jak z upływem lat coraz mniej będzie to prawdą i jak prace, które wydawały się czymś marginalnym, niemal jak zabawa, zajmą miejsce w samym jego centrum.”.
Postaci kobiet tworzone przez Munro to z reguły wrażliwe, nieprzystosowane do życia osoby, którym trudność sprawiają role, odgrywanie których wymuszają na nich realia – nie zapominajmy – lat 60. Nie radzą sobie z pracami domowymi, nie posiadają naturalnego talentu do radzenia sobie z dziećmi, zarazem chełpią się tym przed samymi sobą i cierpią z tego powodu. Często nieśmiałe, zamknięte w sobie, wrażliwe, niekiedy utalentowane artystycznie dają się nieść z prądem wydarzeń, wydają się bardziej obserwatorkami niż uczestniczkami własnego życia. Jak Jill ze „Snu mojej matki”, zdominowana przez silną osobowość chłopaka, wmanewrowana właściwie przez niego w małżeństwo, macierzyństwo, a następnie w uczestniczeniu w życiu jego rodziny. Kobiety z opowiadań pisarki walczą na przemian ze sobą, swoimi oczekiwaniami i oczekiwaniami innych wobec nich. Zdają się naginać siebie do granic możliwości, próbując upchnąć się w formie narzucanej przez małżeństwo, aby potem zdecydować się na dramatyczne kroki (opowiadanie pt. „Dzieci zostają”), albo, poświęciwszy życie innym decydują się postawić wszystko na jedną kartę, aby wytrącić wydarzenia z ich monotonnego ruchu (tytułowa „Miłość dobrej kobiety”).
Krótkie historie dają nam szansę zajrzeć w realia epoki. Gdy w „Przed zmianą” bohaterka wyrzuca w nigdy nie wysłanych listach swojemu byłemu narzeczonemu tchórzostwo i hipokryzję, bo z lęku przed ostracyzmem społecznym i utratą posady wolał nakłaniać ją do aborcji, niż ożenić się z ciężarną kobietą, zdajemy sobie sprawę jak długą drogę przeszliśmy, nie tylko patrząc na kwestię równouprawnienia, ale też obyczajowości w ogóle. Ale relacje damsko-męskie i portrety kobiet nie stanowią jedynych tematów prozy Munro. Sporą rolę odgrywają tu stosunki między dziećmi i rodzicami na różnym etapie ich życia. Mamy tu więc dziewięcioletnią dziewczynkę o wiele dojrzalszą od swojej niestabilnej emocjonalnie matki, matkę i córkę, które pod płaszczykiem poprawnych, wystudiowanych relacji kryją chłód i wzajemne pretensje, wiecznego chłopca, który nawet mając już własne dzieci nie jest w stanie wyjść z roli jedynego syna swoich rodziców, czy córkę i ojca, toczących ze sobą codzienną walkę o wszystko, którą przerywa dopiero ciężka choroba ojca. Nie znajdziemy tu sielskich portretów rodziny. Wymowna scena, w której ojciec i córka są wreszcie w stanie odrzucić maski i szczerze porozmawiać dopiero, kiedy  stan zdrowia jednego z nich uniemożliwia reakcję, a może i usłyszenie tego, co mówi drugie, jest tego najlepszym przykładem.
Po werdykcie Szwedzkiej Akademii z zeszłego roku w Polskich mediach rozgorzała dyskusja (w zasadzie w tonie monologu) o tym, ile jest w Polsce „literatury środka” i czemu tak mało. Bo na świecie jest i o, proszę bardzo, taka na przykład Munro z tzw. środka dostaje Nobla. Nie wiem do końca, co jest literaturą środka (coś jest „dobre, ale bez przesady”? czy też „niesie głębsze treści, ale jest strawne dla średnio wyrobionego czytelnika”?). Po przeczytaniu „Miłości dobrej kobiety” nie wiem też, dlaczego Munro miałaby być tak klasyfikowana. Czy za literaturę ambitną można uważać tylko literaturę, o której wszyscy dyskutują, ale niewielu czytało (jak swego czasu „Ulyssesa”), a jeszcze mniej rozumie, czy lekturę, która wymaga nie lada ambicji, by przez nią przebrnąć? Jeśli tak, to zdecydowanie utwory kanadyjskiej autorki się do tej grupy nie zaliczają. Jeśli natomiast przyjmiemy, że literatura nie środka, ale literatura zwyczajnie dobra, to taka, z której więcej odczytujemy z półsłówek, niż z pełnych zdań, którą mniej obchodzą wydarzenia, a bardziej reakcje na nie i rysowane przez te reakcje portrety psychologiczne postaci - zdecydowanie na tej "wyższej" półce autorka się plasuje. I za taką klasyfikacją jestem całym sercem.

Jest jeszcze jedna droga interpretacji, kobiety o kobietach piszą dla kobiet, mężczyźni o mężczyznach piszą dla wszystkich. Do przemyślenia.






Alice Munro "Miłość dobrej kobiety", przeł. Agnieszka Pokojska, wyd. WAB , Warszawa 2013, s. 458

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz